JEZIORO TAJEMNIC. „Ja jestem pan Kowalski, a to jest pani Kowalska, innej nie chcę.” Któż nie pamięta tego zdania z sienkiewiczowskiego „Potopu”? Okazuje się, że i Czaplinek miał swego Rocha Kowalskiego.
Historię Rocha Kowalskiego, który zginął w marcu 1945 r. pod Kluczewem, nadesłał Wiesław Krzywicki z Czaplinka. Oto ona:
„Chyba wszyscy znamy z „Potopu” H. Sienkiewicza Rocha Kowalskiego, dragona pana Maleszki w służbie księcia Janusza Radziwiłła. Był mocny, księciu się z pięści podobał, gdyż podkowy lamie i z chowanymi niedźwiedziami wpół się bierze, a takiego nie znalazł, którego by nie rozciągnął. Ślepo słuchał rozkazów księcia, był mu wierny, dopóki nie poznał pana Zagłoby, który podał się za jego wuja, upił go, i sam podstępem wydostał z niewoli, a potem Rocha przeciągnął na stronę króla Jana Kazimierza. Roch Kowalski wsławił się nienawiścią do Karola Gustawa, którego omalże nie zabił. Trafił do niewoli króla szwedzkiego, ale ten go wypuścił. Zginął z rąk księcia Bogusław Radziwiłła.
Miał i Czaplinek swego Rocha Kowalskiego, o którym napisał Melchior Wańkowicz w książce „Wojna i pióro”:
Dnia 9 maja 1945 roku, dnia więc historycznego, serwis telegraficzny urzędowej agencji prasowej PAP „Polpress” pęczniał od uroczystej oficjalszczyzny, depesz pełnych niekłamanej radości i pierwszych sztywniackich już komunikatów z malutkich mieścin wyzwolonego kraju oraz ze światowych metropolii. Doniesienia z Berlina i telegramy z San Francisko nieskutecznie rywalizowały rozmiarami z informacjami o ruszeniu produkcji pasztetówki na Pradze i sznurowadeł w Łodzi.
Wśród tych wiadomości, gdy studiowałem ówczesne doniesienia prasowe z frontu, gdy próbowałem znaleźć różnice między typem i charakterem relacji, od stale żyjących na froncie wśród wojska specjalnych wysłanników „Dziennika Polskiego”, „Rzeczypospolitej”, „Robotnika”, Agencji PAP i innych, wśród tych wiadomości natrafiłem przypadkowo na dziwny tekst, który przykuł moja uwagę:
„Nasz znużony krok nabiera lekkości i siły.
Z tak daleka idziemy. Przeszliśmy tyle dróg, tyle rzek, tyle granic.
A prze całą drogę w każdej serii automatu, w warkocie każdego motoru, nawet w stuku zwykłych maszyn do pisania powtarzał się ten sam refren: Berlin, Berlin.
Trzysta dwadzieścia pięć rozkazów Stalina – oto etapy pochodu. Rozkaz dwieście dwudziesty trzeci obwieścił światu zdobycie Warszawy. Jaki będzie numer rozkazu o zajęciu Berlina – nie wiem. Ale wiem, że będzie.
I wiem, że na gruzach faszystowskiej stolicy trzepotać będzie zwycięsko, obok czerwonych sztandarów radzieckich, biało-czerwony sztandar mojej Ojczyzny.
My jesteśmy bardzo zajęci. Nabijamy broń, naprawiamy motory, leczymy rany, drukujemy żołnierskie gazety i ciągle, ciągle i uparcie idziemy naprzód. Im bardziej będziemy zajęci, tym szybciej będzie zajęty Berlin.”
Materiał podpisany był:
(Z notatnika poległego żołnierza)
Tekst ten różnił się od reszty wszystkim. Odstawał formą. Zastanawiał treścią. Intrygował podpisem. Nic z tego nie pasowało do urzędowej agencji telegraficznej. Co więc zdecydowało, że go opublikowano?
Próba wyjaśnienia tej tajemnicy naprowadziła mnie na ślad Rocha Kowalskiego, jedynego cywilnego korespondenta rządu lubelskiego, jaki zginął na froncie 1 armii.
Z wojskiem dotarł na Wał Pomorski. Na ten „klucz do Berlina”, budowany już w 1936 roku, a teraz broniony przez samego szefa SS-manów Himmlera siłami wielkiej zbieraniny z podbitej Europy: Finów, Łotyszów, Węgrów, Rumunów, Holendrów, Litwinów, tysięcy Volkssturmistów i resztek doborowych oddziałów SS.
Kowalski spieszył się. W marszu przesłał do redakcji sześć korespondencji. Drugie tyle już z samych walk. Spieszył się też, aby być pierwszym: za nim mieli ruszać ponoć następni wysłannicy agencji; Michał Andruszkiewicz, Klaudiusz Wachowiak, Wit Gawrek.
Z marszu Kowalski telegrafuje:
„Jestem już na terenie hitlerowskiego „imperium”. Jako pierwszych jego przedstawicieli spotykam w jednym z miast troje staruszków: Niemca i dwie czarno ubrane Niemki. Są najwyraźniej przerażeni. Na nasze wezwanie nieufnie zbliżają się do wozu.
– Rozumiecie po polsku ?
– Ich verstehe nicht – bełkoce stary Fryc i na wszelki wypadek dodaje, uśmiechając się przymilnie – Hitler kaputt.
Niemki jakby tylko na to czekały: wybuchają lawiną oskarżeń pod adresem hitlerowskiego ustroju i jego autorów. Hitler kaputt – te dwa słowa powtarzają wciąż na dalszej naszej drodze. Niemal każdy napotkany na drodze Niemiec mruczy pod nosem to zaklęcie nowej orientacji politycznej zbankrutowanego „Herrenvolku”.
Na każdym kroku widać, że Hitler jest już naprawdę i ostatecznie kaputt. Wystarczy spojrzeć na drogę, na której obok spalonych czołgów ze znakiem swastyki widnieją porzucone wózki ręczne i dziecinne, tłomoki, walizki, parasolki, hełmy żołnierskie i kapelusze damskie, broń, poduszki, meble. Wszystko to wdeptane w błoto, zabarwione tu i ówdzie krwią, której wielkie kałuże widnieją obok padłych koni.
Mijamy po drodze uchodźców: przerażeni, wygłodniali, obdarci, uskakujący trwożliwie na stronę na widok auta – jakże niepodobni są dziś do pewnych siebie, zarozumiałych i nieludzkich względem innych Hansów i Fryców, których tylu widzieliśmy w Polsce. Snują się gromadami po drogach, sami nie wiedząc dokąd i po co. Mówią, że kazano im uciekać w głąb Rzeszy, ale wieści o straszliwych skutkach bombardowań alianckich powstrzymywały ich w drodze. Z małego odcinka, na którym jesteśmy, podobno sto pięćdziesiąt tysięcy Niemców już uciekło”.
W trzy dni później, na odwrocie jakiegoś różowego kwestionariusza niemieckiego, donosił, że dotarł do sztabu armii. Przysyła dwie następne korespondencje. Bardzo słabe, ogólnikowe, napuszone. Wzoruje się na stylu, który go zewsząd otacza: krzepiącym, mobilizującym, entuzjastycznym. To jego krzepienie jest nieprzekonywujące, a entuzjazm jakiś przygaszony. Nie umie tak…
Dopiero za parę dni, z pierwszej linii, błyśnie pierwszymi i ostatnimi obrazami, które go przejęły.
Stanisław Ryszard Roch Kowalski zaczął dziennikarstwo tuż przed wojną. Nie wyróżniał się też w swoim pisaniu czymś specjalnym, poza tym że nie potrafił długo zagrzać miejsca w jednej redakcji. Pracował w kilku pismach, dorabiał w tylu samo. Ich charakter i kierunki były różne: „Echo Kresowe” i „Front Robotniczy”, „Głos Powszechny”, „Front Młodych” i „Poradnik Spółdzielców Rolniczych”. Nigdy nie palił się do reportażu, wolał artykuliki ekonomiczno-społeczne, porady prawne, informacje gospodarcze.
Wojna przerwała mu studia ekonomiczne na Wolnej Wszechnicy Polskiej – wiadomości z tego zakresu chyba nie przydawały się, gdy w okupowanej Warszawie założył na bazarze Różyckiego własny stragan, który prowadził przez prawie cały czas wojny. Była to niezła makieta jego konspiracyjnej działalności od 1941 roku: oficera wywiadu Zgrupowania 662 AK – Rejon II Warszawa-Praga.
Nie wiadomo, jaka okoliczność i cecha przedwojennej dziennikarskiej działalności Rocha Kowalskiego sprawiła, że Niemcy zwrócili się do niego z propozycja współpracy w „Nowym Kurierze Warszawskim”. Odmowa pracy w gadzinówce zmusiła, że trzeba było dać nura i ukryć się, ale nie przeszkodziła, aby przed zbliżającym się powstaniem warszawskim wrócić w terminie do swego macierzystego oddziału na Pradze.
Teczka personalna byłego AK-owca, który zgłasza się do służby w Lublinie, leży w archiwum Polskiej Agencji Prasowej. Nie zawiera nic specjalnego: w ankiecie podaje zawód „kupiec”, a do niej przypięta jest prośba kierownika „Polpressu”, skierowana do samego PKWN, o wydanie… łóżka polowego dla nowego pracownika.
Na łóżku tym, które było jednocześnie jego biurkiem redakcyjnym, nie lubił długo siedzieć. Mimo, że Polska Agencja Prasowa mieściła się na ulicy Spokojnej, w tej samej lubelskiej kamienicy, co PKWN, a było to szczegółem nie bez znaczenia, zważywszy na prawo korzystania ze stołówki, w której jadali Bierut i Osóbka, oraz możliwość załatwienia sobie ciepłej posadki w tworzonych masowo ministerstwach – Roch Kowalski rwał się stale na front. Za wkraczającymi więc wojskami pomaga organizować najpierw oddziały PAP w spalonej Warszawie, a następnie w Łodzi. To są przecież te dni, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy Lublin, czy też Łódź będą Warszawą…
Dopiero w lutym 1945 roku udaje mu się dostać na front – uzyskuje nominację na korespondenta wojennego „Polpressu” przy 1 armii WP. Dogania ją już w czasie walk na Wale Pomorskim. Nieliczne korespondencje i reportaże, które zdążył nadesłać do redakcji, mówią prawie wyłącznie o przełamywaniu tej silnej linii obrony.
Na froncie zdążył przebywać tylko kilka tygodni, ale były „kupiec” okazał się rasowym dziennikarzem o nieprzeciętnej ruchliwości.
Warunki ma niełatwe – normalne utrudnienia, jakie spotyka każdy korespondent na froncie, tu spotęgowane faktem, iż armia znajduje się w stałym natarciu i wykrwawia swe oddziały na uporczywej niemieckiej obronie Wału, tracąc siedemnaście tysięcy żołnierzy. W przedwojennym gryzipórku redakcyjnym i specjaliście od bazarowego handlu na straganie – odzywa się żyłka warszawskiego knajaka z Targowej rodem. Potrafił wcisnąć się w wiele miejsc. Stale jeździ od pułku do pułku, od dywizji do sztabu, od oddziałów tyłowych na stanowiska artylerii. Choć na pewno przeszkadza mu w tym niemało jego inwalidztwo, brak od dzieciństwa lewej nogi. Zbiera mnóstwo materiałów, w ilości wielekroć przekraczającej ówczesne możliwości publikacyjne mocno prymitywnej agencyjnej redakcji, nadającej najchętniej sztampowe krótkie i ogólnikowe „obrazki informacyjne”, nieufnie trochę przyjmującej coraz liczniejsze i coraz obszerniejsze reportaże mało znanego pracownika, którego dynamiczne teksty zdawały się zagrażać dychawicznemu powielaczowi na ręczną korbkę – ważnej naonczas technicznej podporze państwowej agencji.
Na przełomie lutego i marca 1945 roku Kowalski donosi, że znalazł się „na odcinku gospodarstwa Kieniewicza”. Była to 4 DP, która toczyła zaciekłe walki w rejonie Falkenburg (Złocieniec) i Dramburg (Drawsko) z oddziałami 10 Korpusu SS oraz korpuśnej grupy von Tettau. Jednakże bijąca się na skraju lewego skrzydła polskiej armii 4 dywizja skręcała na północny zachód. Tymczasem nieustannym pragnieniem Rocha Kowalskiego było dotrzeć z wojskiem do Bałtyku.
Jedzie więc do prawoskrzydłowej 3 DP im. Traugutta, która najbardziej ze wszystkich jednostek 1 armii wysforowała się w tym momencie na północ. Kompanów do tego miała właściwych – samych kawalerzystów: z prawej radziecki 2 Korpus kawalerii Gwardii, z lewej 1 brygadę kawalerii WP
W dywizji tej Kowalski czuje się szczególnie dobrze, ma zresztą do niej sentyment. Ona bowiem stała we wrześniu 1944 roku na Saskiej Kępie. Jej to pułki 8 i 9 miały za sobą krwawą próbę przyczółka Czerniakowskiego. W kompaniach można było spotkać swojaków z Pragi. A gdy chodzi o morze, to Kowalski miał dobry węch; spośród polskich dywizji traugutowcy jako jedni z pierwszych dotarli do Kołobrzegu i nad Bałtyk.
Warszawskiego mieszczucha zaczyna na froncie fascynować technika. We wrześniu nie za wiele jej się nawidział. W korespondencji opublikowanej 7 marca, dnia, kiedy chyba już nie żył, podkreśla, że płyty stalowe bunkrów mają piętnaście centymetrów grubości, że kuchnie w nich elektryczne, a wieżyce ze strzelnicą ruchome – mechaniczne lub elektryczne.
I szuka ciekawych ludzi. Choć skrępowany opieką oficera, którego mu przydzielił zastępca dowódcy armii do spraw politycznych, Piotr Jaroszewicz, w trosce o skórę „cywila z Warszawy” – Kowalski potrafił takich znaleźć. W wąwozie wiodącym na pierwsza linię spotyka młodego człowieka w niemieckim mundurze. Jedzie on przebrać się w mundur… polski. Pomorzanin siłą wcielony do Wehrmachtu, Józef Rocot, uciekł, jak dowiedział się, że istnieje Wojsko Polskie: „W czasie chowania poległych, przy jednym z oficerów znaleźliśmy biuletyn frontowy i stąd dowiedzieliśmy się o wojsku polskim i o tym, że walczy na naszym odcinku. Zmówiliśmy się z kolegą i w nocy uciekliśmy… Teraz chcę dać znać kolegom, żeby i reszta Polaków tu przyszła”.
Kowalski zapisuje sobie temat na następne dni: „odszukać drugiego zbiegłego Polaka, nazywa się Ignacy Pająk”.
Tuż przed przyjazdem Kowalskiego do 3 DP Polacy zdobyli m.in. Tempelburg (Czaplinek) i wgryzali się w bunkry i umocnienia ryglujące sforsowanie rejonu Dratzig See (Jezioro Drawsko). Natarcie utknęło m.in. na północny zachód od Neusttetin (Szczecinek), na przesmyku między dwoma jeziorami, gdzie Niemcy mieli możność stawiania wyjątkowo zaciętego oporu. Kowalski chce bezpośrednio oglądać zdobywanie bunkrów na najbardziej wysuniętych pozycjach.
Ostatni z jego reportaży kończy się słowami: ,,Jesteśmy już tylko dwieście metrów od pierwszej linii. Zapada coraz gęstszy zmrok. Wysiadamy i pieszo idziemy do okopów”.
Kowalski towarzyszy 3 DP. Dociera do szturmowych plutonów, atakujących ariergardę niemiecką.
W tydzień potem Agencja „Polpress” zamieszcza relację porucznika T. J. Rolickiego, korespondenta frontowego „Polski Zbrojnej”:
„Niedaleko linii frontu, przed apteką w Tempelburgu, poznałem go, gdy fotografował trupy niemieckich żołnierzy, poległych w walkach o miasto. Naszemu oddziałowi spieszyło się bardzo, Roch Kowalski pozostał jeszcze, aby dokończyć zdjęć. Miał nas potem dogonić. Poruszał się na motocyklu z szybkością stu kilometrów na godzinę.
Dopędziwszy nas po jakimś czasie, nie zauważył, że przed Klaushagen (dzisiejsza wieś Kluczewo – przy. M. W.), które jeszcze było w rękach niemieckich, zeszliśmy z wozu, by porozmawiać z grupą świeżo wziętych do niewoli jeńców niemieckich, i poleciał na swojej maszynie naprzód. Minął w szybkim tempie stanowiska artylerii, minął pas umocnień i stanowisk działek i w odległości około trzystu metrów od nieprzyjaciela, umocnionego na skraju wsi Klaushagen, wpadł na minę.
Szybkość jednak, z którą jechał, oraz charakter terenu (asfalt) spowodowały, że mina wybuchła już po jego przejeździe. Pęd powietrza wyrzucił go z siodełka, ale upadł nie ponosząc wielkich obrażeń. Natychmiast zerwał się i zaczął biec w kierunku naszej piechoty. W tej chwili znalazł się pod obstrzałem ckm-ów niemieckich, które całymi seriami biły do widocznego celu. Zamiast upaść i doczołgać się do drzew, Kowalski usiłował dotrzeć biegiem do najbliższej lipy. I wtedy dosięgły go wraże kule. Całymi seriami strzelali doń Niemcy, jak się potem okazało, SS-mani ze 196 pułku piechoty oldenburskiej. Jeńcy opowiadali, że myśleli, że jest to któryś z ich wywiadowców, który zdobył motocykl i chce uciec do swoich oddziałów. Dopiero po wybuchu miny, gdy zauważyli, że wycofuje się w stronę oddziałów polskich, otworzyli do niego ogień z ckm-ów.
Kiedy w jakiś czas potem przejeżdżaliśmy tą szosą, nie było już zwłok. Zabrali je sanitariusze I batalionu; tylko krwawa plama wskazywała miejsce, gdzie zginął dziennikarz na posterunku. Choć nikt nie wydał komendy, wszyscy jednocześnie zasalutowaliśmy…”
Kowalski, stwierdziłem, jest postacią prawie całkowicie nieznaną w kraju. Nieznana jest dokładnie data, kiedy zginął. Wiadomość o tym dotarła do jego redakcji około 7 marca 1945 roku. Wydana, na dwudziestopięciolecie PAP, historia tej agencji – poświęca mu ogólnikowe zdanie. W „Poczcie chwały oręża polskiego”, prowadzonym przez miesięcznik „Wojsko Ludowe”, sylwetka Rocha Kowalskiego zamyka się 55-wierszową notatką, i to z błędem”.
Na podstawie relacji Alojzego Srogi z książki pamiętnikarskiej „Jednostka 08 250” wiemy, że Roch Kowalski zginął 4 marca 1945 roku. Melchior Wańkowicz „Wojna i pióro” MON 1983 wyd III”.
Wiesław Krzywicki
Fragment filmu „Potop”: