Roman Jozef Rymar
Opowieści Drahimskie
Jak Ignac na Drawskim jeziorze ryb nałapał.
Łódka miękko ześliznęła się do wody. Po odepchnięciu płynęła sama jeszcze chwilę, zanim Ignac zabrał się do wioseł. Czasu było niedużo. Zwykle o tej porze, wieczorem wszystkie wędki miał już zarzucone. „A, co tam”…pomyślał… „aby tylko brało”. A ryb zdałoby się jak nigdy. Do pierwszego daleko, a co było to poszło na zakup opału na nadchodzącą zimę.
Wszystkim w domu smakują ryby ale najbardziej lubiał patrzeć jak jedzą najmłodsze, Adaś, Jasio i Edzio. Nie można było nadążyć piec. Wreszcie jest , stałe niezawodne miejsce w zatoce rękawickiej, zaraz za zwaloną brzozą, która od dłuższego czasu ułatwiała nawigację nawet w bezksiężycową noc. Spocił się, w gardle zaschło więc wyciągnął manierkę z mocną herbatą, i pociągnął zdrowo. Pokrzepiło dobrze i nawet przez moment pomyślał, że pomylił napoje, ale w końcu szybko o tym zapomniał. Kotwice spuszczone, sznury naciągnięte, przynęta rzucona. Przynajmniej żywce były z wigorem. Ignac zamachnął się kilka razy, a łapał na trzy wędki i jedną szpulę. Jak łowić to łowić. Łyknął znowu herbaty. I wtedy cicho zaklął. Bo zaczęło padać. Coś dziwny ten deszcz. A może ja zmęczony, pomyślał.
Zmieniał żywce dosyć często, nieraz dla wyczucia terenu nakładał zwykłego robala; karp czy leszcz też ryba, a i mały sznurek węgorz też gratka. No, pociągnął znowu łyka. Coś pykało, ale do dna ani rusz. Tylko ten deszcz. Teraz Ignac już czuł jakieś zmęczenie i zaczęły mu ciemności przeszkadzać. Widział głównie ten deszcz. Jak to możliwe. Wytrzeszczył mocniej oczy. Zamiast kropel spadały małe rybki. W zasadzie to one były coraz większe. Pociągnął z manierki herbaty i aż wstał. Kiwał się, ale nie przestawał patrzeć. A co to . Teraz spadające rybki zaczęły lecieć z powrotem do góry. Coraz szybciej. Dopiero jak Ignac poczuł dno łódki, a był w stanie jeszcze sobie coś uprzytomnić, zauważył, że to on się osuwa , a nie rybki fruwają.
Wtulony w dziób łódki, z rękami założonymi za burtę, rybak zerkał na lewo i prawo jakby chciał czyjejś ręki do pomocy przy wstawaniu. I wtedy znieruchomiał. „O psia jucha” wyjąkał . To co widział wcisnęło go jeszcze bardziej w łódkę. W odległości pięciu wędek zobaczył wychylającego się z wody długiego smoka, który się miotał, zwijał i posuwał do przodu chociaż głowa jego stała w miejscu , łupiąc złowieszczymi ślepiami. Ignac łowiąc trzydzieści lat na tym jeziorze widział różne zjawy i dziwa , ale żeby smok ? Teraz to już pociągnął z manierki odruchowo. Nabrał odwagi i chciał się nawet podnieść , gdy w tym momencie smok przeraźliwie zawył grubym, brutalnym głosem. I prawie jednocześnie wyrzucił ze swojego gardła potężną ilość smoły, która dosięgła na nieszczęście łódki struchlałego rybaka.
Tego już było za dużo na naszego Ignaca. Osunął się kompletnie na dno i zasnął snem kamiennym. A smok? Bardziej wytrawny wzrokiem i nie zmęczony tak jak Ignac mógłby zobaczyć, że to było dwóch lokalnych kłusowników na łodzi i z latarkami, którzy ściągali sznur z węgorzami , spiesząc się, bo księżyc właśnie wschodził. I nikt nie ryczał , tylko motorówka milicyjna pojawiła się nagle na zakręcie do zatoki, hucząc donośnie. Bratki dawali dyla, a dla zatarcia śladów rzucili wór z łupem ryb jak najdalej od siebie, a że trafiło na łódkę Ignaca to już boża łaska.
Ignac spał zdrowo. Obudziły go ryby. Te wylazły z pękniętego od uderzenia wora i wiły się albo skakały po całej łodzi. Piękna, poranna, słoneczna pogoda długo nie pozwalała rybakowi otrząsnąć się z wrażenia, że nie jest w raju. Wracał więc Ignac do domu z niedowierzeniem, ale już widział radosne twarze cieszących się dzieci..
A morał z tej opowieści jest taki:
„Turysto, zatrzymaj się w Czaplinku. Łowiąc na naszych jeziorach możesz spać, a ryby same wskoczą ci do łódki.” !
Napisał:
Roman Jozef Rymar
rymar@hotmail.com
/from: Toronto,On.Canada/
www.opowiescidrahimskie.blox.pl
Opowieści drahimskie
POJEZIERZE W OGNIU
Czyli pamiętny najazd piratów na jezioro Drawsko.
/ lata siedemdziesiąte XX wieku /
Ktokolwiek będąc nad pięknym jeziorem Drawsko, może podziwiać jego błekitno- zielony kolor wody, zachodzące słońce odbijające się od powierzchni, a także oglądać najlepsze okazy żywej natury, jak niezliczoną ilość ptaków, zwierzątek i ryb pluskających w wodzie. Niewielu jednak decyduje się na spacer wzdłuż miejskiej alei, gdy ciężkie, kłębiaste chmury przesuwają się nisko po niebie, a wiatry wschodnie każą słuchać się drzewom, przeginając je niemiłosiernie w stronę brzegu. Najbardziej zaś poruszy odważego wzburzone jezioro, którego wysokie fale z niezwykłą wściekłością rozbijają się na wielkich kamieniach, rozpryskując się daleko już na lądzie. A już najbardziej zuchwali tylko przetrwają, podziwiając tę wydawałoby się odwieczną walkę dobra ze złem. A warto takiego poświęcenia, bo nieraz, gdy szalejące burze sprawiają wrażenie, że jezioro się zaraz zapadnie, a pioruny przypominają nam że piekło bez wątpienia istnieje, ten kto wytęży mocno wzrok, ujrzy dziwny statek z rozpiętym żaglem, na którym z daleka można już rozpoznać tak przerażający w tych warunkach znak czaszki z dwoma piszczelami. P i r a c i !!!
„ To niemożliwe, w Czaplinku ?” pomyślał Bolek, odczepiając cumę od pomostu przystani żeglarskiej MKS. Będący u steru Piotrek, żeby uniknąć mielizny, skierował łódź na zachód. Łagodny wiatr popychał wystarczająco żaglówkę i nie trzeba było zbytnio manewrować, żeby wejść na tak często opływany kurs. Jak zwykle na przedzie siedział student Józek, którego jedynym zadaniem było tylko trzymanie szota. Kazimierz w tym czasie regulował wychylenie głównego żagla bomu, przysłuchując się radom kolegi Tadeusza, który wydawał się być planistą tej przyjacielskiej wyprawy.
Z daleka minęli zalew małej rzeczki, przepływając obok północnego cypla zatoki. Przepływali teraz obok łódek wędkarzy, cierpliwie czekających na branie. Stasia Mankiewicza łatwo nawet rozpoznali, jako że był to najlepszy w okolicy wędkarz, który potrafił nałowić wór ryb na bezrybiu, skąd inni przywozili tylko raki. Dopływając do pomostów plaży miejskiej, mieli okazję orzeźwić się zbawczymi i chłodnymi płynami w tutejszej kawiarence. Niedługo tam zabawili. Musieli przyspieszyć, chmurki nadchodziły, a chcieli dzisiaj jak zwykle objechać wszystkie znajome miejsca. Sunąc po wodzie na środku jeziora, zauważyli już sporą falę, a i niebo utraciło swój lazurowy kolor. Lekki zefirek przemienił się w porywczy wiatr, a żaglówka zaczęła przechylać się coraz bardziej pod jego naporem. Postanowili skrócić trasę. W drodze na wyspę musieli wykonać jednak duży zmienić kurs, robiąc zwrot na przeciwległym brzegu, gdzie czarny las od zawsze kojarzył się z czymś wrogim. I tam też dopadła ich wichura. Wichura, która przemieniła się w sztorm, gdy odchodzili od zachodniego brzegu w stronę środka jeziora. Wypijając ostatnie chłodne napoje, żeglarze poczuli, że muszą stawić czoła prawdziwemu wyzwaniu. Na ich nieszczęście do wody zsunęła się i znikła w otchłani torba z zebranymi wcześniej drobnymi monetami, które przeznaczali na opłatę pobytów w mijanych przystaniach. Konsternacja była coraz większa.
I chociaż radzili sobie z żeglowaniem wyśmienicie, coraz bardziej objawiały się w nich cechy morskiej zadziorności, zuchwałości, a w końcu zdziczenia. Ktoś z boku mógłby zauważyć, że także zmieniał się ich wygląd. Smukły Bolek, zamienił się teraz w żylastego, suchego siepacza, który jakby chodząc po okręcie szukał tylko powodów do zaczepki. Twarz Kazimierza stała się teraz bardziej wydęta, oczy przekrwione, a kosmaty zarost pokrył całą jego szczękę. Także Tadeusz stracił swój urzędniczy wygląd, gdy raptownie urósł mu garb, w prawej jego ręce zauważyć można było potężny topór, a w lewej od łokcia hak. Nie mówiąc już o biednym studencie, na którego głowie pojawiła się czarna opaska, a na piersiach podkoszulka w wyblakłe szare pasy. Trudniej komuś jednak byłoby zauważyć powód wielkiego podniesienia i zdenerwowania na okręcie. Jednak i tu można było dojść do przyczyn tak wyjątkowej atmosfery. Bo nie ma nic gorszego na okręcie pirackim, jak brak „rumu „. Korsarze znali jednak sposoby jak temu zaradzić. I nie musieli długo myśleć, bo właśnie płynęli wprost na wymarzony cel do złupienia jakim jest przystań Pięciu Pomostów…… cdn.
Już przy podejściu, robiąc raptowny zwrot, zalali większość leniwców wysoką falą, która także na wpół zatopiła nadbrzeżne „cottages”. Od rzuconych, zapalonych pochodni zajął się ogniem hangar z żaglowcami na lewo i wiaty razem z trzymanymi tam szalupami. Piraci nie zwalniając zaatakowali szynk na przystani, gdzie nareszcie mogli zadowolić się tak upragnionym trunkiem, a od ciosów topora padła jedyna „cash machine” na tym obiekcie oraz kasyna Głuszycy. Struchlały właściciel sam położył na ladzie całoroczny utarg, Straty przystani jednak byłyby o wiele większe gdyby obroną nie kierował przebiegły lis morski, komandor Kiryszewski. Obłowieni awanturnicy zaczęli się planowo wycofywać, kierując się na północny- zachód. Po drodze pozbyli się łupu, powiększając tym samym swój skarb zakopany na jednej z wysp zatoki Ptasiej, potocznie zwaną także „zatoką piratów”. Mając w zamiarze splądrować pobliski ośrodek wypoczynkowy Stare Drawsko, musieli jednak przedtem opanować solidną przeszkodę jaką jest twierdza Drahim. Mogli się jedynie domyślać, że na lądzie w tym czasie także nie próżnowali. Zakrwawione i zmasakrowane niedobitki z Pięciu Pomostów zdołali powiadomić zawsze do usług policję w Czaplinku, a ta za jednym naciśnięciem guziczka przez niezawodnego st.sieranta Krupińskiego, postawiła na nogi Straż Pożarną, ORMO i podobne, mniej widoczne służby. Nawet jak ze snu na jawie pojawiła się karetka pogotowia z pobliskiego ośrodka zdrowia z doktorem St. Hurra!. Zablokowany został cały teren łącznie z poligonem drawskim aż do Borne-Sulinowo.
„ Na ogień odpowiemy ogniem !” …. stwierdził komendant straży pożarnej, zdeterminowany ob. Nizinny.„Najpierw ich jednak podziurawimy jak sito”…. dodał szybko przejęty akcją policjant, ładując swój KBKS. Widać było wielu przesuwających się czaplinieckich mundurowych, a także jeszcze więcej ludzi-cieni. Akcję starano się ukryć, chociaż cała grupa podczas jazdy używała sygnałów, świateł ostrzegawczych i syren. Przez to dali oni nieco do myślenia korsarzom, którzy atakując twierdzę posłużyli się podstępem, jak to zawsze było w ich zwyczaju. Strzelając z dział okrętu, zamarkowali atak od strony jeziora Drawsko. Sami natomiast pod osłoną dymu i czarnych chmur przeszli pod mostem na małej rzeczce dostając się na jezioro Srebrne, skąd od tyłu w zupełnym zaskoczeniu skoczyli na mury prawie niezdobytej dotychczas twierdzy. Padały głowy, a lejąca się strumieniem krew na nowo nadała kolor wyblakłym ścianom zamku. Dla podtrzymania ducha bojowego, dowódca obrony, starosta Dobrogost, pasował na rycerzy najbardziej dzielnych obrońców, w tym Krzysztofa Mikułę, dwóch braci Chochołów i Arciuszkiewicza.. Przedłużyło to nieco walkę, ale nie zmieniło jej wyniku. Korsarze powoli osaczali teren, wyrąbując sobie szablami, siekierami, harpunami i walką wręcz drogę do wnętrza zamku. Wielu z załogi znalazło jedyną drogę ucieczki, wskakując do studni w pól-zach stronie twierdzy skąd odchodziły ukryte tunele w kierunku pobliskiego lasu. Jedyną, wyróżniającą się jeszcze pozostałością po obrońcach była karetka pogotowia, która zbierała poległych i rannych. W każdej chwili piraci spodziewali się poddania załogi i białej flagi. Gdyby nie…pogoda.
A ta zaczęła się uspokajać, tak samo szybko, jak i się zaczęła. Rozbójnicy powoli zaczęli powracać do swoich postaci, a i huk dział okazał sie zwykłym odgłosem strzelania korków w butelkach z lemoniadą . Bo to tylko absolwenci pobliskiego Liceum na Parkowej-1 żegnali po kawalersku swojego kolegę, który przypadkowo wpadł…..dowody nic tu nie pomogły.
Kto mógł położył się na pokładzie albo oparł się wygodnie na burcie. Zapanowała swojska atmosfera, jaką można sobie wyobrazić tylko żeglując w słonecznym, spokojnym dniu na jednym z jezior Pojezierza Drawskiego.
I wtedy rozległ się z boku niespodziewanie głos a podjeżdżającej motorówki policyjnej:
„ Obywatele piraci, proszę zgłosić się jutro na pobliskiej komendzie w celu złożenia dodatkowych wyjaśnień !”
Roman Jozef Rymar
Toronto, Ontario, Canada
/born in Czaplinek/
30 Dec 2007
__________________________________________________________________________
Opowieści drahimskie
Roman Józef Rymar
Elena na błękitnej, spokojnej toni.
Dzień się kończył. Słoneczko już w zasadzie zaszło dawno, ale jak to w lecie bywa zanim zrobi się ciemno, upływa trochę czasu. W zasadzie wszystkie cięższe motorówki już zjechały do brzegu, gdyż niestety te tytany wód nie są łatwo żeglowne po zapadnięciu zmroku, przeciwnie do wszelkich łodzi żaglowych, które nie wymagają szybkości i huku silników do okazania pełnej ich krasy. Pozostały tylko żaglowce, kajaki i łodzie wędkarzy i rybaków, ale te zawsze dadzą sobie radę i nikomu nie przeszkadzają. Nikt jednak sobie nie zaprzątał tym głowy, gdyż myśli wszystkich były skierowane na słuchanie pięknie wygrywanych melodii, które mieszały się z głosami kilku śpiewaków, prezentujących swoje talenty solo albo grupowo. A długo szukać lepszego miejsca do rozpalenia ogniska, takiego jak nad pięknym brzegiem jeziora Drawsko, a już siedząc przy takim na brzegu od strony wschodniej, zwanego od jakiegoś czasu miejscem „pięciu pomostów”, nieodparcie miało się wrażenie, że ten śpiew w pewnych momentach idealnie mieszał się i łączył z szumem, jaki daje łagodny, przelotny wiatr, który od czasu do czasu przynosił ulgę dla wielu spieczonych przez gorączkę dnia turystów. Nieraz muzyka i śpiew całkowicie milkły, a wtedy pozostawał tylko ten szum pochodzący od lekko kołysających się liści i delikatnych fal, wlewających się na piaszczystą plażę, a po bokach niej uderzając także lekko w łodyżki chybotliwych trzcin. Jednak tym razem zachodziło coś niezwykłego. W chwilach gdy muzyka cichła, albo kończyła się pieśń, można dalej było usłyszeć śpiew, chociaż dochodzący z innej strony i co tu mówić jeszcze piękniejszy. Był to głos co prawda trochę zawodzący i smutny, ale zarazem tak klarowny i zachwycający, pięknie mieszający się z tym szumem, jakby razem pochodziły od matki natury i jeden bez drugiego nie mógłby istnieć. Powtarzało się to wiele dni, szczególnie gdy turyści, a głównie młodzież, zbierała się, żeby spędzić czas wakacyjny przy fantastycznej atmosferze jaką daje rozpalone ognisko nad brzegiem cudownego jeziora. Ale nie trwało to zazwyczaj długo. Głos ten urywał się zawsze raptownie, jakby ten co go wydawał, został czymś zaskoczony. Może zmęczeniem, może brakiem jednak akompaniamentu, albo razem z obydwu powodów. A ponieważ nie było głosu, nie było można szukać miejsca skąd pochodził. Jednak wysiłki w celu szukania tego źródła nie ustawały. I chociaż większość tych wysiłków ujawniała się tylko w myślach i wyobraźni wczasowiczów, to jednak znalazło się kilku zapaleńców, którzy nie chcieli odpuścić tak łatwo i podjęło się odnaleźć miejsce skąd pochodził tajemniczy głos za wszelką cenę.
To Leszek, Hania, Marlena i Katharina, młodzi studenci, którzy pierwszy raz w tym składzie wybrali się w drogę, żeby spędzić wakacje po pierwszych egzaminach na uniwerku poznańskim, szukając śladów templariuszy w jednym z niewielu miejsc w Europie, w których oni mieli zamki. A przy okazji dowiedzieć się także coś niecoś o słynnym już potworze który mieszka i ma się dobrze w głębinach wodnych jeziora przy niemniej pięknym miasteczku Czaplinek. Czwórka studentów tworzyła grupę muzyczną “Westchnienie”, gdzie najważniejszym elementem były chyba ich gitary klasyczne, tak rzadko dzisiaj doceniane. Pierwszą część zadania już wykonali, bo nietrudno było zwiedzić mały kościółek Świętej Trójcy, poczytać w archiwach parafii, w miejscowych bibliotekach i pooglądać, zrobić zdjęcia w Izbie Pamięci. Dużo też się dowiedzieli z tych samych źródeł, a ponadto słuchając mieszkańców, z legend przez nich opowiadanych, o tym jak wygląda, gdzie mieszka i kiedy się pojawia monster, który słynie z obrony tego jeziora przed niszczycielskim działaniem niektórych ludzi. Byli tacy, co twierdzili, iż go widzieli, ale niedużo chcieli powiedzieć, jakby byli związani jakąś przysięgą złożoną w zamian za darowanie życia. Młodość ma jednak to do siebie, że nie boi się wyzwań, nawet jak kojarzy się to z dużym ryzykiem. A szukanie tajemniczego głosu w obrębie jeziora, gdzie grasuje monster i co tu dużo mówić duchy, może nawet samych templariuszy, było chyba czymś takim.
Nie łatwo także było wykonać zadanie z innego powodu. Otóż za każdym razem, gdy tylko chcieli dobiec po skończonym w zasadzie koncercie dla przyjaciół i okolicznych mieszkańców, głos się urywał i jak już było wcześniej wspomniane, utrudnione było jego miejsce pochodzenia. Na nic się zdały przemyślne fortele, gdzie kilka razy zastąpiła ich inna grupa muzyków, a innymi razy włączane były przeróżne urządzenia ich zastępujące, jak stary magnetofon, playery, czy nawet podgłośnione ipody i cellphony. Nic nie mogło oszukać tajemniczego stworzenia, którego głos teraz stał się sensacją na miarę nie tylko miasteczka czy gminy, ale całego regionu Pomorza, a ciągle ponadto rozchodził się dalej po świecie.
Dni wakacji kończyły się. Pozostała ostatnia niedziela, po której należało się szybko pakować. A w zasadzie już w tym świętym dniu, tyle że nie wypadałoby przed mszą polową, którą to zamówiono i opłacono na miejscowej parafii, dla oddania pokłonu wszechmogącemu za tak udane i na pewno już szczęśliwe wakacje. Tym razem do śpiewu wiernych przygrywał zespół miejscowych mandoliniarzy, co się na pewno różniło, ale nie odbiegało aż tak wiele od dźwięków gitar. A śpiewano z przerwami wiele pieśni. Już po drugiej dało się usłyszeć cudowny głos dochodzący z załomu jednej ze stron brzegu. Czwórka studentów nie mogła czekać lepszej okazji. Wystarczyły tylko wymienione spojrzenia i już wszyscy po cichu opuścili zebranych na mszy, a potem to tylko biegiem, kto pierwszy, w stronę schowanej chyba w nadbrzeżnym gąszczu tajemnicy.
Z przystankami na śpiew kościelny, dobiegli jednak aż do brzegu, gdzie zaczynała się trzcina, miejscami zmieszana z łodygami tataraku. Tajemniczy głos teraz był tak wyraźny, że nie mieli wątpliwości, że są tym razem prawie u celu. W ubraniach weszli do wody i zaczęli przeciskać się przez sitowie. Leszek, który był pierwszy, odchylił rękami zarośla na boki, chyba idealnie w momencie gdy skończyła się ostatnia pieśń. Za jego plecami ukazały się w paru sekundach twarze dziewczyn. Twarze młodzieży nabrały wyrazy niedowierzenia. Ale nie tylko ich. Takie samo niedowierzenie, a nawet obraz całkowitego zaskoczenia bił z oblicza istoty, która leżała na posłaniu, niczym gnieździe, z trzciny, ale częściowo też w wodzie istoty. To była syrena. Prawdziwa syrena, o jakiej dotąd tylko czytali w bajkach Andersena czy słyszeli od miejscowego bajkopisarza. Chociaż nie całkiem taka sama. Syrena z jeziora Drawsko nie miała rąk. W zamian w ich miejsce miała zielonkawe, delikatne i prawie przezroczyste płetwy, niczym jak welony. Miała za to nogi które zakończone były tego samego koloru co welony, masywnymi płetwami.
Całe szczęście że chłopiec był pierwszy, gdyż to on zachował się “po męsku” i nie stracił przytomności umysłu, o czym świadczyło zadane przez niego pytanie:
“ Potrzebujesz pomocy ?”
Ponieważ prawie przerażona istota nie odpowiadała, Leszek powtórzył pytanie dodając jeszcze:
“Nie zrobimy ci krzywdy. Chcemy Ci pomóc”
Przy tym chłopak poruszył rękami jakby płynął stylem żabką, a potem wskazał ręką w stronę jeziora.
I tym chyba przekonał syrenę, która nagle odezwała się ludzką mową:
“ Znam cię. Obserwowałam cię jak się kąpałeś na tej plaży. Tego Posejdon mi nie zabronił. Ale nie wolno mi jest nikomu się pokazywać. Ludzie zaraz zaczęliby na nas polować. Świat głębin wodnych to świat nawet okrutny, ale sprawiedliwy. Nie ma tutaj zawiści i kłamstwa. I ja do niego należę. Nie możesz mi w niczym pomóc”.
“Co więc tutaj robisz, wyglądasz jakbyś jednak cierpiała?” odparł Leszek.
Syrena jakby się zastanawiała nad czymś, może czy może dalej mówić. W końcu się przełamała chyba i odrzekła:
“Mam na imię Elena. Spędzam tutaj dnie. Odkąd pozwolono poruszać się tym wielkim, ohydnie warczącym motorówkom, nie ma dla nas syren, a nawet ryb i ptactwa miejsca w dzień na tym ślicznym jeziorze. Ich silniki powodują wibracje i fale na wodzie, które doprowadzają nas do szału i powodują całkowite zakłócenie naszego systemu nawigacji. Mnóstwo stworzeń tego nie przeżywa, a co niektóre tylko są zdolne uciec w głębiny wodne, albo wynieść się stąd na stałe. To jezioro jest jakby stworzone dla łodzi żaglowych i oczywiście mniejszych rybackich oraz wędkarzy”.
“Czy nie ma ratunku, żeby ci jednak coś albo ktoś pomógł. Jesteś piękna i zdaje się bardzo mądra. Niejeden chciałby się z tobą poznać. I to nawet mimo twojego wyglądu. Zawsze musi być jakieś wyjście, nawet z najgorszej sytuacji, tak mnie uczyła matka, w szkole i na lekcjach religii” …..odparł chłopak, bardziej teraz myśląc o podtrzymaniu w ogóle rozmowy niż chyba o jej sensie”.
Syrena zaczęła się zastanawiać, nawet długo zastanawiać. Tak jakby nie wiedziała czy ma coś powiedzieć, albo się krępowała coś powiedzieć. W końcu się znowu przełamała mówiąc:
“Jest tylko jedna taka możliwość. Zanim się zbudzi nasz obrońca, potwór jeziorowy, Drawior, który wciągnie niegodziwców na zawsze do głębi. Musiałby się znaleźć jakiś śmiałek, niczym średniowieczny rycerz i przepędzić te niesamowicie zakłócające naturę, piekielnie ryczące monstry motorowe. I mam nadzieję, że wtedy mnie też pokocha z wzajemnością, gdyż ja także pozbędę się płetw, a odzyskam swoje ręce i stopy. Wracaj teraz do swojego univerku i opowiadaj co widziałeś. Powiedz wszystkim, że nad brzegiem jeziora Drawsko spotkać będą mogli najpiękniejsze niewiasty, o których mogli dotąd marzyć tylko we snach. Ty już nie musisz się martwić, bo widzę, że z tobą są już właśnie takie”
Tutaj syrena uśmiechnęła się po kolei do każdej dziewczyny stojącej za chłopakiem.
“Na mnie już czas. Zegnajcie przyjaciele. I tak Wam za dużo się zwierzyłam. Ale to dla dobra naszej rodziny, fauny i flory tego miejsca, bez których będziemy wyglądać kiedyś może jak suche szkielety wiszące na płocie.
To mówiąc, zaczęła się powoli ześlizgiwać ze swojego jakby łoża i kierując się w stronę najgłębszego miejsca w jeziorze, które faktycznie znajduje się właśnie w pobliży plaży ”pięciu pomostów”.
/Dla córki, Patrycji te opowieść napisałem/
Roman Józef Rymar
Toronto,Ont, Canada
Date: 01 July 2016