Twórczość nadesłana

pic-Jak Ignac na drawskim jeziorze.last

Roman   Jozef   Rymar

Opowieści Drahimskie

Jak Ignac na Drawskim jeziorze ryb nałapał.

Łódka miękko ześliznęła się do wody. Po odepchnięciu płynęła sama jeszcze chwilę, zanim Ignac zabrał się do wioseł. Czasu było niedużo. Zwykle o tej porze,  wieczorem wszystkie wędki miał już zarzucone. „A, co tam”…pomyślał… „aby tylko brało”.  A ryb zdałoby się jak nigdy. Do pierwszego daleko, a co było to poszło na zakup opału na nadchodzącą zimę.

Wszystkim w domu  smakują  ryby ale najbardziej lubiał patrzeć jak jedzą najmłodsze, Adaś, Jasio i Edzio. Nie można było nadążyć piec. Wreszcie jest , stałe niezawodne miejsce w zatoce rękawickiej, zaraz za zwaloną brzozą, która od dłuższego czasu ułatwiała nawigację nawet w bezksiężycową noc. Spocił się, w gardle zaschło  więc wyciągnął manierkę z mocną herbatą, i  pociągnął  zdrowo. Pokrzepiło dobrze i nawet przez moment pomyślał, że pomylił napoje, ale w końcu szybko o tym zapomniał. Kotwice spuszczone, sznury naciągnięte, przynęta rzucona. Przynajmniej żywce były z wigorem. Ignac zamachnął się  kilka razy, a łapał na trzy wędki i  jedną szpulę. Jak łowić to łowić. Łyknął znowu herbaty. I wtedy cicho zaklął. Bo zaczęło  padać. Coś dziwny ten deszcz. A może ja zmęczony, pomyślał.

Zmieniał żywce dosyć często, nieraz dla wyczucia terenu nakładał zwykłego robala;  karp czy  leszcz też ryba, a  i  mały sznurek węgorz też gratka. No, pociągnął znowu łyka. Coś pykało, ale do dna ani rusz. Tylko ten deszcz. Teraz Ignac już czuł jakieś zmęczenie  i zaczęły mu ciemności przeszkadzać. Widział głównie ten deszcz. Jak to możliwe. Wytrzeszczył mocniej oczy.  Zamiast kropel spadały małe rybki. W zasadzie to one były coraz większe. Pociągnął z manierki herbaty i  aż wstał. Kiwał się, ale nie przestawał patrzeć. A co to . Teraz spadające rybki zaczęły lecieć z powrotem do góry. Coraz szybciej. Dopiero jak Ignac poczuł dno łódki,  a był w stanie jeszcze sobie coś uprzytomnić, zauważył, że to on się osuwa , a nie rybki fruwają.

Wtulony w dziób  łódki, z  rękami założonymi  za burtę, rybak zerkał na lewo i prawo jakby chciał czyjejś ręki do pomocy  przy wstawaniu. I wtedy znieruchomiał.  „O psia jucha” wyjąkał . To co widział wcisnęło go jeszcze bardziej w  łódkę. W odległości  pięciu  wędek  zobaczył wychylającego się z wody  długiego smoka, który się miotał, zwijał  i  posuwał do przodu chociaż głowa jego stała w miejscu , łupiąc złowieszczymi ślepiami. Ignac łowiąc trzydzieści lat na tym jeziorze widział różne zjawy i dziwa , ale żeby smok ?  Teraz to już  pociągnął z manierki odruchowo. Nabrał odwagi i  chciał się   nawet podnieść , gdy w tym momencie smok przeraźliwie zawył  grubym, brutalnym głosem. I prawie jednocześnie  wyrzucił ze swojego gardła  potężną ilość smoły,  która dosięgła na nieszczęście łódki  struchlałego rybaka.

Tego już było za dużo na naszego Ignaca. Osunął się  kompletnie na dno i  zasnął snem kamiennym. A smok?  Bardziej wytrawny wzrokiem i nie zmęczony tak jak Ignac mógłby zobaczyć, że to było dwóch lokalnych kłusowników na łodzi i  z latarkami, którzy ściągali sznur z węgorzami , spiesząc się, bo księżyc właśnie wschodził.  I nikt nie ryczał , tylko motorówka milicyjna pojawiła się  nagle na zakręcie do zatoki, hucząc donośnie. Bratki dawali dyla, a dla zatarcia śladów rzucili wór z łupem ryb  jak najdalej od siebie, a że trafiło na łódkę Ignaca to już  boża łaska.

Ignac spał zdrowo. Obudziły go ryby. Te wylazły z pękniętego od  uderzenia wora i  wiły się  albo skakały po całej łodzi. Piękna, poranna, słoneczna pogoda długo nie pozwalała  rybakowi  otrząsnąć się  z wrażenia, że nie jest w raju. Wracał  więc  Ignac do domu z niedowierzeniem, ale już widział  radosne  twarze cieszących się dzieci..

A morał z tej opowieści jest  taki:

„Turysto, zatrzymaj  się w Czaplinku.  Łowiąc na naszych jeziorach  możesz  spać, a  ryby same wskoczą ci do łódki.” !

Napisał:

Roman Jozef Rymar

rymar@hotmail.com

/from: Toronto,On.Canada/

www.opowiescidrahimskie.blox.pl

Jezioro Tajemnic7

Opowieści  drahimskie

POJEZIERZE  W  OGNIU

Czyli pamiętny najazd piratów na jezioro Drawsko.

/ lata siedemdziesiąte XX wieku /

rymar 1Ktokolwiek  będąc  nad  pięknym  jeziorem  Drawsko,  może  podziwiać  jego  błekitno- zielony  kolor  wody,  zachodzące  słońce  odbijające  się  od  powierzchni,  a  także  oglądać  najlepsze  okazy  żywej  natury,  jak  niezliczoną  ilość  ptaków,  zwierzątek  i  ryb  pluskających  w  wodzie.  Niewielu  jednak  decyduje  się  na  spacer  wzdłuż  miejskiej  alei,  gdy  ciężkie,  kłębiaste  chmury  przesuwają  się  nisko  po  niebie,  a  wiatry  wschodnie  każą  słuchać  się  drzewom, przeginając je  niemiłosiernie  w  stronę  brzegu.  Najbardziej  zaś  poruszy  odważego  wzburzone  jezioro,  którego  wysokie  fale  z  niezwykłą  wściekłością  rozbijają  się  na  wielkich  kamieniach,  rozpryskując  się  daleko już na lądzie. A już najbardziej zuchwali tylko  przetrwają,  podziwiając  tę  wydawałoby  się  odwieczną  walkę dobra  ze  złem.  A  warto  takiego  poświęcenia,  bo  nieraz,  gdy  szalejące  burze  sprawiają  wrażenie,  że  jezioro  się  zaraz  zapadnie,  a  pioruny  przypominają  nam  że  piekło  bez  wątpienia  istnieje,  ten  kto  wytęży  mocno  wzrok,  ujrzy  dziwny  statek  z  rozpiętym  żaglem,  na  którym  z  daleka  można  już  rozpoznać  tak  przerażający  w  tych  warunkach  znak  czaszki  z  dwoma  piszczelami.  P i r a c i  !!!

„ To  niemożliwe,  w  Czaplinku ?”  pomyślał  Bolek, odczepiając  cumę  od  pomostu  przystani  żeglarskiej  MKS.  Będący  u  steru  Piotrek,  żeby  uniknąć  mielizny,  skierował  łódź  na  zachód.  Łagodny  wiatr  popychał  wystarczająco  żaglówkę  i  nie  trzeba  było  zbytnio  manewrować,  żeby  wejść  na  tak  często  opływany   kurs.  Jak  zwykle  na  przedzie  siedział  student Józek,  którego  jedynym  zadaniem  było  tylko  trzymanie   szota.  Kazimierz  w  tym  czasie  regulował  wychylenie  głównego  żagla  bomu, przysłuchując  się  radom  kolegi  Tadeusza,  który  wydawał  się  być  planistą  tej  przyjacielskiej  wyprawy.

Z  daleka  minęli  zalew  małej  rzeczki,  przepływając  obok  północnego  cypla  zatoki.  Przepływali  teraz   obok  łódek  wędkarzy,  cierpliwie  czekających  na  branie.  Stasia  Mankiewicza  łatwo  nawet  rozpoznali, jako  że  był  to najlepszy  w  okolicy  wędkarz,  który  potrafił  nałowić  wór  ryb  na  bezrybiu, skąd  inni  przywozili  tylko  raki. Dopływając  do  pomostów  plaży  miejskiej,  mieli  okazję  orzeźwić  się  zbawczymi  i   chłodnymi  płynami  w  tutejszej  kawiarence.  Niedługo  tam  zabawili.  Musieli  przyspieszyć,  chmurki  nadchodziły,  a  chcieli  dzisiaj  jak  zwykle  objechać  wszystkie  znajome  miejsca.  Sunąc  po  wodzie  na  środku  jeziora,  zauważyli  już  sporą  falę,  a  i  niebo  utraciło  swój  lazurowy  kolor.  Lekki  zefirek  przemienił  się  w  porywczy  wiatr,  a  żaglówka  zaczęła  przechylać  się  coraz  bardziej  pod  jego  naporem.  Postanowili  skrócić trasę. W  drodze  na  wyspę  musieli  wykonać  jednak  duży  zmienić  kurs,  robiąc  zwrot  na  przeciwległym  brzegu,  gdzie  czarny  las  od  zawsze  kojarzył  się z  czymś  wrogim.  I  tam  też  dopadła  ich  wichura.  Wichura,  która  przemieniła  się  w  sztorm,  gdy  odchodzili  od  zachodniego  brzegu  w  stronę  środka  jeziora. Wypijając  ostatnie  chłodne  napoje,  żeglarze  poczuli, że  muszą  stawić  czoła  prawdziwemu  wyzwaniu.  Na  ich  nieszczęście  do  wody  zsunęła  się  i  znikła  w  otchłani  torba  z  zebranymi  wcześniej  drobnymi monetami,  które  przeznaczali   na  opłatę  pobytów  w  mijanych  przystaniach.  Konsternacja  była  coraz  większa.

I  chociaż  radzili  sobie  z  żeglowaniem  wyśmienicie,  coraz  bardziej  objawiały  się  w  nich cechy  morskiej  zadziorności,  zuchwałości,  a  w  końcu  zdziczenia.  Ktoś  z  boku  mógłby  zauważyć, że  także  zmieniał  się  ich  wygląd.  Smukły  Bolek,  zamienił  się  teraz   w  żylastego,  suchego  siepacza,  który  jakby  chodząc  po  okręcie  szukał  tylko  powodów  do  zaczepki.  Twarz  Kazimierza  stała  się  teraz  bardziej  wydęta,  oczy  przekrwione,  a  kosmaty  zarost  pokrył całą  jego  szczękę.  Także  Tadeusz  stracił  swój  urzędniczy  wygląd,  gdy  raptownie  urósł  mu  garb,  w  prawej  jego ręce  zauważyć  można było  potężny  topór,  a  w  lewej  od  łokcia  hak.  Nie  mówiąc  już  o  biednym  studencie,  na  którego  głowie  pojawiła  się  czarna  opaska,  a  na  piersiach  podkoszulka  w  wyblakłe  szare  pasy.  Trudniej  komuś  jednak  byłoby  zauważyć  powód  wielkiego  podniesienia  i zdenerwowania na  okręcie.  Jednak  i  tu  można  było  dojść  do  przyczyn  tak  wyjątkowej  atmosfery.  Bo  nie  ma  nic  gorszego  na  okręcie  pirackim,  jak  brak  „rumu „.  Korsarze  znali  jednak  sposoby  jak  temu zaradzić.  I  nie  musieli  długo  myśleć,  bo  właśnie  płynęli  wprost   na  wymarzony  cel  do  złupienia  jakim  jest  przystań  Pięciu  Pomostów…… cdn.

rymar 2Już  przy  podejściu,  robiąc  raptowny  zwrot,  zalali  większość  leniwców  wysoką  falą,  która  także  na  wpół  zatopiła  nadbrzeżne  „cottages”.  Od  rzuconych,  zapalonych  pochodni  zajął  się  ogniem  hangar  z  żaglowcami  na  lewo  i  wiaty  razem  z  trzymanymi  tam  szalupami. Piraci  nie  zwalniając  zaatakowali  szynk  na  przystani,  gdzie  nareszcie  mogli  zadowolić  się  tak  upragnionym  trunkiem,  a  od  ciosów  topora  padła  jedyna  „cash machine”  na  tym  obiekcie  oraz  kasyna  Głuszycy.  Struchlały  właściciel  sam  położył  na  ladzie  całoroczny  utarg,  Straty przystani  jednak  byłyby  o  wiele  większe  gdyby  obroną  nie  kierował  przebiegły  lis  morski,  komandor  Kiryszewski.  Obłowieni awanturnicy zaczęli się planowo wycofywać, kierując  się  na  północny- zachód.  Po drodze pozbyli się łupu, powiększając tym  samym  swój skarb zakopany na jednej z wysp zatoki Ptasiej, potocznie zwaną także „zatoką piratów”. Mając  w  zamiarze  splądrować  pobliski  ośrodek  wypoczynkowy Stare Drawsko, musieli jednak przedtem opanować solidną przeszkodę jaką jest twierdza Drahim. Mogli  się  jedynie  domyślać,  że  na  lądzie  w tym  czasie  także  nie  próżnowali.  Zakrwawione i  zmasakrowane niedobitki  z  Pięciu  Pomostów  zdołali  powiadomić  zawsze  do  usług  policję  w  Czaplinku,  a  ta  za  jednym  naciśnięciem  guziczka  przez  niezawodnego  st.sieranta Krupińskiego,  postawiła  na  nogi  Straż  Pożarną, ORMO  i  podobne, mniej widoczne  służby.  Nawet  jak  ze  snu  na  jawie  pojawiła  się  karetka  pogotowia z pobliskiego  ośrodka  zdrowia z doktorem  St. Hurra!. Zablokowany  został  cały  teren  łącznie  z  poligonem  drawskim  aż  do Borne-Sulinowo.

„ Na  ogień  odpowiemy  ogniem  !” …. stwierdził  komendant  straży pożarnej, zdeterminowany  ob. Nizinny.„Najpierw  ich  jednak  podziurawimy  jak  sito”….  dodał  szybko  przejęty  akcją  policjant,  ładując  swój  KBKS.  Widać  było  wielu  przesuwających  się  czaplinieckich  mundurowych, a  także  jeszcze  więcej  ludzi-cieni. Akcję  starano  się  ukryć,  chociaż  cała  grupa  podczas jazdy  używała  sygnałów,  świateł  ostrzegawczych  i  syren.  Przez  to  dali  oni  nieco  do  myślenia korsarzom,  którzy  atakując  twierdzę  posłużyli  się  podstępem,  jak  to  zawsze  było  w  ich zwyczaju.  Strzelając  z  dział  okrętu,  zamarkowali  atak  od  strony  jeziora  Drawsko.  Sami    natomiast  pod  osłoną  dymu  i  czarnych  chmur  przeszli  pod  mostem  na  małej  rzeczce  dostając  się  na  jezioro  Srebrne,  skąd  od  tyłu w zupełnym  zaskoczeniu  skoczyli  na  mury  prawie  niezdobytej  dotychczas  twierdzy.  Padały  głowy,  a  lejąca  się  strumieniem  krew  na  nowo  nadała  kolor  wyblakłym  ścianom  zamku.  Dla  podtrzymania  ducha bojowego,  dowódca obrony, starosta Dobrogost,   pasował  na  rycerzy  najbardziej  dzielnych  obrońców, w tym Krzysztofa Mikułę, dwóch braci Chochołów i Arciuszkiewicza..  Przedłużyło  to  nieco walkę, ale nie zmieniło  jej  wyniku. Korsarze  powoli  osaczali  teren,  wyrąbując  sobie  szablami, siekierami, harpunami i walką wręcz  drogę  do  wnętrza  zamku.  Wielu  z  załogi  znalazło  jedyną  drogę  ucieczki, wskakując  do studni  w  pól-zach stronie  twierdzy  skąd  odchodziły  ukryte tunele w kierunku  pobliskiego  lasu. Jedyną,  wyróżniającą  się  jeszcze  pozostałością  po  obrońcach  była  karetka  pogotowia,  która  zbierała  poległych  i  rannych. W  każdej  chwili  piraci  spodziewali  się  poddania  załogi  i  białej  flagi.   Gdyby nie…pogoda.

A  ta  zaczęła  się  uspokajać,  tak  samo szybko, jak  i  się  zaczęła.  Rozbójnicy  powoli  zaczęli  powracać  do  swoich  postaci,  a  i  huk  dział  okazał  sie  zwykłym  odgłosem  strzelania  korków w  butelkach z lemoniadą .  Bo  to  tylko  absolwenci  pobliskiego  Liceum  na  Parkowej-1 żegnali  po  kawalersku  swojego  kolegę,  który  przypadkowo  wpadł…..dowody  nic  tu  nie  pomogły.

Kto  mógł   położył  się  na  pokładzie  albo  oparł  się  wygodnie  na  burcie.  Zapanowała  swojska  atmosfera,  jaką  można  sobie  wyobrazić  tylko  żeglując  w  słonecznym,  spokojnym  dniu  na  jednym  z  jezior  Pojezierza Drawskiego.

I  wtedy  rozległ  się  z  boku  niespodziewanie  głos  a  podjeżdżającej  motorówki  policyjnej:

„ Obywatele piraci,   proszę  zgłosić  się jutro  na  pobliskiej  komendzie  w  celu  złożenia  dodatkowych   wyjaśnień !”

Roman  Jozef  Rymar

Toronto, Ontario, Canada

/born in Czaplinek/

30 Dec 2007

__________________________________________________________________________

rys22Opowieści drahimskie

Roman Józef Rymar

Elena na błękitnej, spokojnej toni.

Dzień  się  kończył.  Słoneczko  już  w  zasadzie  zaszło  dawno, ale  jak  to  w  lecie  bywa  zanim  zrobi  się  ciemno,  upływa  trochę  czasu. W  zasadzie  wszystkie  cięższe  motorówki  już  zjechały  do  brzegu,  gdyż  niestety  te  tytany  wód  nie  są  łatwo  żeglowne po  zapadnięciu  zmroku,  przeciwnie  do  wszelkich  łodzi  żaglowych,  które  nie  wymagają  szybkości  i huku  silników  do  okazania  pełnej  ich  krasy.  Pozostały  tylko  żaglowce,  kajaki  i  łodzie  wędkarzy i rybaków,  ale  te  zawsze  dadzą  sobie  radę  i nikomu  nie  przeszkadzają. Nikt  jednak  sobie  nie  zaprzątał  tym  głowy,  gdyż  myśli  wszystkich  były  skierowane na  słuchanie  pięknie wygrywanych melodii,  które  mieszały  się  z  głosami  kilku  śpiewaków,  prezentujących  swoje  talenty  solo  albo  grupowo. A długo szukać  lepszego  miejsca  do  rozpalenia  ogniska,  takiego  jak  nad  pięknym  brzegiem  jeziora  Drawsko,  a  już  siedząc  przy  takim  na  brzegu  od  strony  wschodniej,  zwanego  od  jakiegoś czasu miejscem „pięciu pomostów”, nieodparcie  miało  się  wrażenie,  że  ten  śpiew w pewnych momentach idealnie mieszał się i łączył z szumem, jaki daje łagodny, przelotny wiatr, który od czasu do czasu przynosił ulgę dla wielu spieczonych przez gorączkę  dnia  turystów.  Nieraz  muzyka  i  śpiew  całkowicie  milkły,  a  wtedy  pozostawał  tylko ten  szum pochodzący od lekko kołysających  się  liści i delikatnych  fal,  wlewających  się  na  piaszczystą   plażę, a  po  bokach  niej  uderzając  także  lekko  w  łodyżki  chybotliwych  trzcin.  Jednak  tym  razem  zachodziło  coś  niezwykłego.  W  chwilach  gdy  muzyka  cichła, albo  kończyła  się pieśń, można  dalej  było  usłyszeć  śpiew,  chociaż  dochodzący  z  innej  strony  i  co  tu  mówić  jeszcze  piękniejszy.  Był  to głos co  prawda  trochę  zawodzący  i  smutny,  ale  zarazem tak  klarowny  i  zachwycający,  pięknie  mieszający  się  z  tym  szumem,  jakby  razem  pochodziły  od  matki  natury i  jeden  bez  drugiego  nie  mógłby  istnieć. Powtarzało  się  to  wiele  dni,  szczególnie  gdy  turyści,  a  głównie  młodzież,  zbierała  się,  żeby  spędzić  czas  wakacyjny  przy  fantastycznej  atmosferze  jaką  daje  rozpalone  ognisko  nad  brzegiem  cudownego  jeziora.  Ale  nie  trwało  to  zazwyczaj  długo. Głos  ten  urywał  się  zawsze  raptownie,  jakby  ten  co  go  wydawał,  został  czymś  zaskoczony. Może  zmęczeniem,  może  brakiem  jednak  akompaniamentu, albo razem z  obydwu  powodów.  A  ponieważ  nie  było  głosu,  nie  było  można  szukać  miejsca  skąd  pochodził.  Jednak  wysiłki w celu szukania  tego  źródła  nie  ustawały.  I  chociaż  większość  tych   wysiłków  ujawniała  się  tylko  w  myślach  i  wyobraźni  wczasowiczów,  to  jednak  znalazło  się  kilku  zapaleńców,  którzy  nie  chcieli  odpuścić  tak  łatwo  i  podjęło   się  odnaleźć  miejsce  skąd  pochodził  tajemniczy  głos  za  wszelką  cenę.

To Leszek, Hania, Marlena i Katharina, młodzi  studenci,  którzy   pierwszy   raz  w  tym  składzie  wybrali się w  drogę, żeby  spędzić  wakacje  po  pierwszych  egzaminach  na  uniwerku  poznańskim,  szukając  śladów  templariuszy  w  jednym  z  niewielu  miejsc  w  Europie,  w  których  oni  mieli  zamki. A  przy  okazji  dowiedzieć  się  także  coś  niecoś  o  słynnym  już  potworze  który  mieszka  i  ma  się  dobrze  w  głębinach  wodnych  jeziora  przy  niemniej pięknym  miasteczku  Czaplinek. Czwórka  studentów  tworzyła  grupę muzyczną “Westchnienie”, gdzie najważniejszym elementem były chyba ich gitary klasyczne, tak rzadko dzisiaj doceniane. Pierwszą  część  zadania  już  wykonali,  bo  nietrudno  było  zwiedzić  mały  kościółek  Świętej Trójcy, poczytać w archiwach parafii, w miejscowych bibliotekach  i  pooglądać,  zrobić  zdjęcia  w  Izbie  Pamięci. Dużo  też  się  dowiedzieli  z  tych  samych  źródeł,  a  ponadto  słuchając  mieszkańców, z  legend  przez  nich  opowiadanych,  o  tym  jak  wygląda,  gdzie  mieszka  i  kiedy  się  pojawia    monster,  który  słynie  z  obrony  tego  jeziora  przed  niszczycielskim  działaniem  niektórych  ludzi.  Byli  tacy,  co  twierdzili,  iż  go  widzieli,  ale  niedużo  chcieli  powiedzieć,  jakby  byli związani jakąś przysięgą złożoną w zamian za darowanie życia. Młodość  ma  jednak  to  do  siebie,  że  nie  boi  się  wyzwań,  nawet  jak  kojarzy  się  to  z  dużym  ryzykiem.  A  szukanie  tajemniczego  głosu  w  obrębie  jeziora,  gdzie  grasuje  monster  i co  tu  dużo  mówić  duchy,  może  nawet   samych  templariuszy,  było  chyba  czymś  takim.

Nie  łatwo  także  było  wykonać  zadanie  z  innego  powodu. Otóż  za  każdym  razem,  gdy  tylko  chcieli  dobiec  po  skończonym  w  zasadzie  koncercie  dla  przyjaciół  i  okolicznych  mieszkańców,  głos  się  urywał i  jak  już  było  wcześniej  wspomniane,  utrudnione  było  jego  miejsce  pochodzenia.  Na  nic  się  zdały  przemyślne  fortele,  gdzie  kilka  razy  zastąpiła  ich  inna  grupa  muzyków,  a  innymi  razy  włączane  były  przeróżne  urządzenia  ich  zastępujące,  jak  stary  magnetofon, playery, czy  nawet podgłośnione  ipody  i  cellphony. Nic  nie  mogło  oszukać  tajemniczego  stworzenia,  którego  głos  teraz  stał  się  sensacją  na  miarę   nie  tylko  miasteczka  czy  gminy,  ale  całego  regionu  Pomorza,  a  ciągle  ponadto  rozchodził się dalej po świecie.

Dni wakacji kończyły się. Pozostała  ostatnia  niedziela,  po  której  należało  się  szybko pakować.  A  w  zasadzie  już  w  tym  świętym   dniu,  tyle  że  nie  wypadałoby  przed  mszą polową,  którą  to  zamówiono i  opłacono  na  miejscowej  parafii,  dla  oddania  pokłonu  wszechmogącemu  za  tak  udane  i  na pewno  już  szczęśliwe  wakacje. Tym  razem  do  śpiewu  wiernych  przygrywał zespół  miejscowych  mandoliniarzy,  co się  na pewno  różniło,  ale  nie  odbiegało  aż  tak  wiele  od  dźwięków  gitar.  A  śpiewano  z  przerwami  wiele  pieśni.  Już  po  drugiej  dało  się  usłyszeć  cudowny  głos  dochodzący  z  załomu  jednej  ze  stron  brzegu.  Czwórka  studentów  nie  mogła  czekać  lepszej  okazji.  Wystarczyły  tylko  wymienione  spojrzenia  i  już  wszyscy  po  cichu  opuścili  zebranych  na  mszy,  a  potem  to  tylko  biegiem,  kto  pierwszy,  w  stronę  schowanej  chyba  w  nadbrzeżnym  gąszczu  tajemnicy.

Z  przystankami  na  śpiew  kościelny,  dobiegli  jednak  aż  do  brzegu,  gdzie  zaczynała  się  trzcina, miejscami  zmieszana  z  łodygami  tataraku.  Tajemniczy  głos  teraz  był  tak  wyraźny,  że  nie  mieli  wątpliwości,  że  są  tym razem  prawie  u  celu.  W  ubraniach  weszli  do  wody  i   zaczęli  przeciskać się  przez  sitowie.  Leszek,  który  był  pierwszy,  odchylił  rękami  zarośla na  boki,  chyba  idealnie  w  momencie  gdy  skończyła  się  ostatnia  pieśń. Za  jego  plecami  ukazały  się  w  paru  sekundach  twarze  dziewczyn.  Twarze  młodzieży  nabrały  wyrazy  niedowierzenia.  Ale  nie  tylko  ich.  Takie  samo  niedowierzenie,  a  nawet  obraz  całkowitego  zaskoczenia  bił  z  oblicza  istoty,  która  leżała  na  posłaniu,  niczym  gnieździe,  z  trzciny,  ale  częściowo też w  wodzie  istoty.  To  była  syrena.  Prawdziwa  syrena,  o  jakiej  dotąd  tylko  czytali  w  bajkach  Andersena  czy  słyszeli  od  miejscowego  bajkopisarza. Chociaż  nie  całkiem  taka  sama.  Syrena  z  jeziora  Drawsko  nie  miała  rąk.  W  zamian  w  ich  miejsce  miała  zielonkawe, delikatne  i  prawie  przezroczyste płetwy,  niczym  jak  welony.  Miała  za  to  nogi  które  zakończone  były  tego  samego  koloru  co  welony,  masywnymi  płetwami.

Całe  szczęście  że  chłopiec  był  pierwszy,  gdyż  to  on  zachował  się  “po  męsku”  i  nie  stracił  przytomności  umysłu,  o  czym  świadczyło  zadane  przez  niego  pytanie:

“ Potrzebujesz  pomocy ?”

Ponieważ  prawie  przerażona  istota  nie  odpowiadała,  Leszek  powtórzył  pytanie  dodając  jeszcze:

“Nie  zrobimy  ci  krzywdy.  Chcemy  Ci  pomóc”

Przy  tym   chłopak  poruszył  rękami  jakby  płynął  stylem  żabką,  a  potem  wskazał  ręką  w  stronę  jeziora.

I  tym  chyba  przekonał  syrenę,  która  nagle  odezwała  się  ludzką  mową:

“ Znam  cię.  Obserwowałam  cię  jak się  kąpałeś  na  tej  plaży.  Tego  Posejdon  mi nie  zabronił.  Ale  nie  wolno  mi  jest  nikomu  się  pokazywać.  Ludzie  zaraz  zaczęliby  na  nas  polować.  Świat  głębin  wodnych  to  świat  nawet  okrutny,  ale  sprawiedliwy.  Nie  ma  tutaj  zawiści  i  kłamstwa.  I  ja  do  niego  należę.  Nie  możesz  mi  w  niczym  pomóc”.

“Co  więc  tutaj  robisz,  wyglądasz  jakbyś  jednak  cierpiała?”  odparł  Leszek.

Syrena jakby  się  zastanawiała  nad  czymś,  może  czy  może  dalej  mówić.  W  końcu  się  przełamała  chyba  i  odrzekła:

“Mam  na  imię  Elena. Spędzam  tutaj  dnie.  Odkąd  pozwolono  poruszać  się  tym  wielkim,  ohydnie  warczącym  motorówkom,  nie  ma  dla  nas  syren,  a  nawet  ryb  i  ptactwa  miejsca  w  dzień  na  tym  ślicznym  jeziorze. Ich  silniki  powodują  wibracje  i  fale  na  wodzie,  które  doprowadzają  nas  do  szału  i  powodują  całkowite  zakłócenie  naszego  systemu  nawigacji.  Mnóstwo  stworzeń  tego  nie  przeżywa,  a  co  niektóre  tylko  są  zdolne  uciec  w  głębiny  wodne,  albo  wynieść  się  stąd  na  stałe. To  jezioro  jest  jakby  stworzone  dla  łodzi  żaglowych  i  oczywiście  mniejszych  rybackich  oraz  wędkarzy”.

“Czy nie  ma  ratunku, żeby  ci  jednak  coś  albo  ktoś  pomógł. Jesteś  piękna  i  zdaje  się bardzo  mądra. Niejeden  chciałby  się  z  tobą  poznać. I  to  nawet  mimo  twojego  wyglądu. Zawsze  musi  być  jakieś  wyjście,  nawet  z  najgorszej  sytuacji,  tak  mnie  uczyła  matka,  w  szkole  i  na  lekcjach  religii” …..odparł  chłopak, bardziej  teraz  myśląc  o  podtrzymaniu w ogóle  rozmowy  niż  chyba  o  jej  sensie”.

Syrena  zaczęła  się  zastanawiać,  nawet  długo  zastanawiać.  Tak  jakby  nie  wiedziała  czy  ma  coś  powiedzieć,  albo  się  krępowała  coś  powiedzieć.  W  końcu  się  znowu  przełamała  mówiąc:

“Jest tylko  jedna  taka możliwość. Zanim  się  zbudzi  nasz  obrońca, potwór  jeziorowy, Drawior, który wciągnie niegodziwców na zawsze do głębi. Musiałby się  znaleźć  jakiś  śmiałek,  niczym  średniowieczny  rycerz  i  przepędzić  te  niesamowicie  zakłócające  naturę,  piekielnie  ryczące  monstry  motorowe.  I  mam  nadzieję,  że  wtedy  mnie   też  pokocha  z  wzajemnością,  gdyż  ja  także  pozbędę  się  płetw,  a  odzyskam  swoje  ręce  i  stopy.  Wracaj  teraz  do  swojego  univerku  i  opowiadaj  co  widziałeś.  Powiedz  wszystkim,  że  nad  brzegiem   jeziora  Drawsko  spotkać  będą  mogli  najpiękniejsze niewiasty,  o  których  mogli  dotąd  marzyć  tylko  we  snach.  Ty  już  nie  musisz  się  martwić,  bo  widzę,  że  z  tobą  są  już  właśnie  takie”

Tutaj  syrena  uśmiechnęła  się  po  kolei  do  każdej  dziewczyny  stojącej  za  chłopakiem.

“Na mnie już czas. Zegnajcie przyjaciele.  I  tak  Wam  za  dużo  się  zwierzyłam. Ale  to  dla  dobra  naszej  rodziny,  fauny  i  flory  tego  miejsca,  bez  których  będziemy  wyglądać  kiedyś  może  jak  suche  szkielety  wiszące  na  płocie.

To  mówiąc,  zaczęła  się  powoli  ześlizgiwać  ze  swojego  jakby  łoża  i  kierując  się  w  stronę  najgłębszego  miejsca  w  jeziorze,  które  faktycznie  znajduje  się właśnie  w  pobliży  plaży  ”pięciu  pomostów”.

/Dla córki, Patrycji te opowieść napisałem/

Roman  Józef  Rymar

Toronto,Ont, Canada

Date: 01 July 2016

Sponsorzy nagród

Przyjaciele

Patronat nad akcją sprawują